Dziś jest Czwartek, 28 marca 2024
Czytania
Gazeta parafialna

Teologia

Nasz ślub

Agnieszka i Michał Żerdzińscy
Obrączki

8 maja 1999 roku. Data, która w naszym życiu stała się najważniejszą. Przerosła wszystkie, które do tej pory wydawały się takie ważne: ukończenia szkół czy studiów, obrony prac dyplomowych, urodzin, imienin. Ślub. Błogosławieństwo rodziców, msza św. ślubna, przysięga małżeńska, obrączki, życzenia, kwiaty, wesele, prezenty, biała sukienka, czarny smoking, pierwszy walc. Łzy radości i wzruszenia, życzliwość wszystkich wokół. To tylko kilka słów z potoku tych, którymi można by opisać ten dzień. Ale ani żadne z tych słów z osobna, ani też wszystkie razem nie są w stanie oddać tego co działo się w naszych duszach i sercach wówczas, gdy podchodziliśmy do ołtarza. Wówczas, gdy ksiądz Badura przewiązywał nasze dłonie stułą. Wówczas, gdy wypowiadaliśmy sakramentalne "Ja Agnieszka...", "Ja Michał...". Żadne z tych słów nie jest w stanie oddać tego, co działo się w każdym z nas w ostatnich tygodniach i dniach przed ślubem, jak i tego, co czuliśmy w chwili, gdy opuściliśmy kościół jako małżeństwo.

Nie mniej jednak chcielibyśmy podjąć próbę przelania na papier tego, co przez ten czas przeżywaliśmy, co czuliśmy wtedy, co czujemy dziś. Opowiedzieć o tym, co wydawało się nam ważne wówczas, i o tym, co z tamtych dni jest dla nas ważne dziś. O troskach, marzeniach, nadziejach. O tym, co zapamiętaliśmy sami, i o tym, co zarejestrowała kamera czy klisza fotograficzna.

Dzień ślubu to nie dzień, który można sobie ot tak po prostu przeżyć. To dzień, do którego trzeba się solidnie przygotować. Dla nas pierwszym ważnym wydarzeniem związanym ze ślubem były nasze zaręczyny. Wybraliśmy sobie na tę uroczystość piękny czas - Święta Wielkiejnocy. Myślę, że był to doskonały wybór. Radość Zmartwychwstania Pańskiego splotła się w naszych sercach z decyzją o wspólnym kroczeniu w dalsze życie. Obrzędy, liturgie oraz nastrój Wielkiego Tygodnia i Niedzieli Wielkanocnej dawały okazję do refleksji nad wyborem współmałżonka. W tych dniach wiele jest okazji do szczerej i głębokiej rozmowy z Bogiem, a w naszych modlitwach przejawiał się właśnie wątek wspólnego życia.

Do końca życia nie zapomnę wzruszenia jakie ogarnęło mnie i moich rodziców, gdy Michał z dwoma ogromnymi bukietami róż prosił mych rodziców o moją rękę. A później był jeszcze zaręczynowy pierścionek podarowany na osobności. I mimo iż tego dnia padał deszcz, dla nas świeciło słońce.

Po zaręczynach rozpoczął się czas przygotowań do ślubu. Rozpoczęliśmy go od wizyty na Jasnej Górze. W pierwszą wolną od zajęć sobotę pojechaliśmy do stóp Matki Bożej, aby ofiarować jej swoje narzeczeństwo i przyszłe małżeństwo. Myślę, iż pomoc Matki Bożej była nam bardzo potrzebna. Czekał nas rok narzeczeństwa, upewniania się każdego dnia, iż wybraliśmy właściwą osobę, rok docierania się, wspólnego pokonywania życiowych trudności.

Przygotowania do ślubu to wiele różnych spraw. Mniej i bardziej ważnych, mniej i bardziej prozaicznych. Na szczęście mieliśmy dużo czasu, by wszystko zorganizować, po kolei spełniać swoje marzenia. A ponieważ do małżeństwa chcieliśmy przygotować się gruntownie jedną z pierwszych czynności było rozpoczęcie nauk przedmałżeńskich u ojców dominikanów. To była doskonała decyzja. Nauki trwały blisko trzy miesiące - od października do świąt Bożego Narodzenia. Odbywały się w każdą niedzielę, rozpoczynając się od mszy świętej - tzw. dziesiątki. Jest to msza, w której udział biorą całe rodziny, w tym wiele młodych małżeństw z małymi dziećmi. Można powiedzieć, iż już sama msza była dla nas nauką - panowała bowiem na niej atmosfera prawdziwego rodzinnego ciepła i miłości. Po mszy świętej odbywała się pogadanka. Każda z nich na inny temat, każda prowadzona przez innego wykładowcę - specjalistę w określonym temacie. Właściwie każda z nauk dawała do myślenia, podsuwała tematy do dyskusji, które prowadziliśmy często przez cały tydzień, aż do następnego wykładu. Myślimy, iż te niedzielne poranki dały nam bardzo solidne podwaliny pod nasze małżeństwo. Pozwoliły sprecyzować i wypowiedzieć na głos wartości, które oboje wyznajemy, o których wiedzieliśmy wcześniej, ale nie zostały one do tej pory jasno i wyraźnie wygłoszone, i wzajemnie zadeklarowane. Takie nauki bardzo pobudzają wyobraźnię. Właściwie wciąż się zastanawiasz i wyobrażasz sobie wspólne życie.

Właściwie równocześnie z przygotowaniami duszy do tego wyjątkowego dnia i w zasadzie całego życia, wpadliśmy także w wir przygotowań tego co na ten dzień należało się ciałom i żołądkom naszym i naszych gości. Lokal na przyjęcie weselne, kurs tańca, spotkania z kamerzystką, fotografem, orkiestrą. Wizyty u krawcowej i u fryzjera. Każda z załatwionych spraw powodowała, że nasze marzenia o tym dniu przybierały coraz bardziej realne kształty. Pewnie do końca życia zapamiętamy, z jaką sympatią nas traktowano, jak dodawano nam wiary w siebie. Trudno opisać ilu rad udzielili nam ci ludzie, wydawałoby się obcy.... Rady te dotyczyły ceremonii ślubnej, ale także odnosiły się do wspólnego życia, utwierdzając w nas przekonanie o słuszności naszej decyzji. Echo tych życzliwych głosów brzmi w nas także dziś...

Od zaręczyn mijały najpierw kolejne tygodnie, potem miesiące. Wraz ze zbliżaniem się dnia ślubu czuliśmy się coraz szczęśliwsi z jednej strony, ale także stawaliśmy się coraz bardziej nerwowi, zmęczeni, niespokojni. Coraz bardziej dawały o sobie znać emocje. Nie były to kłótnie ani nawet szczególnie istotne nieporozumienia. Po prostu narastał w nas niepokój o to, jak to będzie już po ślubie. Na pewno żadne z nas nie bało się o swoje uczucia. Na pewno też nie czuliśmy strachu przed wzajemnym docieraniem się, wspólnym życiem. Na pewno też żadne z nas nie lękało się odpowiedzialności. To co nas nurtowało, to chyba odpowiedź na pytanie "Czy będę wystarczająco dobry dla żony, męża". Nigdy nie zapomnę, jak na tydzień przed ślubem Agnieszka ze łzami w oczach pytała: "Czy będę potrafiła być dobrą żoną, dobrą gospodynią..."

Emocje, radość, nadzieje i niepokój. Wszystko to narastało z każdym kolejnym dniem. Czy wszystko uda się tak, jak sobie wymarzyliśmy? Czy będzie pogoda? Czy goście będą się dobrze bawili? Jak wyjdzie pierwszy taniec? Czy ze wszystkim zdążymy? Te, dziś wydawałoby się najbardziej prozaiczne pytania, potrafiły spędzać nam sen z powiek.

Ostatnie tygodnie minęły nie wiadomo kiedy. I wreszcie nadeszła sobota, ósmego maja. Dla wszystkich wokół po prostu dzień jak co dzień. Ale nie dla nas. Dla nas bowiem cennym pozostanie wspomnienie każdej kolejnej minuty, choć szczerze powiedziawszy wiele z tego, co działo się wokół nas tego dnia, umknęło naszej pamięci. Ważniejszym było bowiem dla nas to, co działo się w naszym wnętrzu oraz między nami, a o tym zapomnieć nie sposób.

Dzień ślubu to dzień wielkiej radości. Wszystko wokół nas się śmiało, kwitły kwiaty, zieleniły się drzewa. Nawet drukarka, która jeszcze wczoraj odmówiła współpracy, już tak nie denerwuje. I nawet pomimo tego, iż wieczorem się rozpadało, my zawsze będziemy pamiętać o tym, że od rana świeciło słońce. Zawsze będziemy pamiętać skąpany w przedpołudniowym słońcu kościół Bernardynów, gdzie umówiliśmy się na ostatnią przedmałżeńską "randkę", by w spokoju, ciszy, samotności powierzyć Bogu i Maryi ten dzień i każdy następny dzień naszego życia Bogu i Maryi. Chcieliśmy poświęcić te parę chwil na osobistą modlitwę, wiedząc, że w czasie ceremonii ślubnej emocje i zamieszanie mogą nie pozwolić na prawdziwie głęboką rozmowę z Bogiem. I dobrze było rozpocząć ten dzień od radosnego spotkania z Panem. Dzięki temu mogliśmy zastanowić się nad tym, co jest naprawdę ważne w dniu ślubu. Pomyśleć wtedy, gdy nie było jeszcze fotografa, kamerzystki, sukni ślubnej i smokingu, rodziców, świadków, gości. Można było przestać się w końcu martwić, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem, czy będzie ładna pogoda, czy spełnią się nasze marzenia. Można było po prostu zawierzyć ten najważniejszy dzień w naszym życiu Bogu i Maryi i być pewnym, że od tej pory nic nie zakłóci naszego szczęścia - ani dzisiaj, ani żadnego innego dnia.

Z kościoła pojechaliśmy na cmentarz, by w tym szczególnym dniu położyć jeszcze kwiaty i zapalić znicz na grobie taty i również od niego otrzymać rodzicielskie błogosławieństwo na wspólne życie. Można powiedzieć, iż tego dnia była to prawie ostatnia chwila wyciszenia i zadumy tylko we dwoje. Później czas zaczął upływać w niesamowitym wręcz tempie. Fryzjer, kwiaciarnia, dekorowanie samochodu, zmiana stroju i już pojawiali się świadkowie. I wreszcie przejazd do domu panny młodej, gdzie czekali rodzice, drugi świadek, a także kamerzystka i fotograf. Parę chwil później po raz pierwszy zobaczyłem Agnieszkę we wspaniałej białej sukni. A jeszcze chwilę później wydarzenia nabrały tempa dla nas szalonego. Błogosławieństwo rodziców, przejazd do kościoła, msza św. z Sakramentem Małżeństwa, przysięga, życzenia przed kościołem i przejazd do lokalu, pierwsze sto lat, obiad, pierwszy taniec.

Wszystko to trwało kilka godzin, dla nas jednak minęło jakby to było zaledwie parę minut. Przez cały ten czas nie wiele widzieliśmy i niewiele słyszeliśmy z tego, co działo się wokół nas. "Nie widzieliśmy" dekoracji kościoła. Nie widzieliśmy, kto składał nam życzenia. Nie słyszeliśmy, czego nam życzono. Gdyby nie to, że znaliśmy menu, nie wiedzielibyśmy, co podano na obiad. Byliśmy tylko my we dwójkę i ksiądz przy ołtarzu, i te niezapomniane chwile, które i tak pamiętamy zupełnie inaczej niż wszyscy wokół. I najważniejsze tego dnia słowa - wypowiadana drżącym głosem przysięga. A w chwilę później obok mnie stała już nie narzeczona, a żona, nie narzeczony, a mąż. Emocje, radość i szczęście sprawiały, że nie czuliśmy zimna i zaczynającego padać deszczu. Widzieliśmy tylko życzliwość wszystkich wokół, uśmiechy, łzy w oczach rodziców i bliskich, ale wszystko to i tak gdzieś obok, poza nami. Tak blisko nas, a jednocześnie z dala od tego, co działo się w nas. Gdyby nie zdjęcia i film, pewnie do dziś nie wiedzielibyśmy, jak, tak naprawdę, wyglądał udekorowany kościół, kto składał życzenia, ile kwiatów dostaliśmy.

Również wesele upływało w szalonym tempie. Nawet nie zauważyliśmy jak to się stało, że orkiestra wywołała nas do pierwszego tańca. I pewnie cały wieczór minąłby nam w tak zawrotnym tempie, gdyby nie to, że postanowiliśmy na dziewiątą podjechać z powrotem do Poznania, do kościoła, na Apel Jasnogórski. Od tego momentu wszystko się zmieniło. Te kilkadziesiąt minut spędzonych tylko we dwoje, na modlitwie i w samochodzie pozwoliło nam zwolnić tempo tego dnia. Zapomnieć o pośpiechu, wyciszyć się, ostudzić emocje, porozmawiać tylko ze sobą, z dala od błysku flesza. Nabrać ponownie dystansu do tego, co w tym dniu nieduchowe. Zadziwiające, ile potrafiła zmienić w nas dziesiątka różańca odmówiona w deszczu pod krzyżem misyjnym i kilka chwil samotnej modlitwy we dwoje w zaciemnionym kościele. Pierwszej wspólnej modlitwy w naszym małżeństwie. Niesamowite wrażenie zrobił na nas oświetlony obraz Matki Bożej i rozchodzące się w mroku dźwięki płynącego z organów Ave Maria. I żona, mąż, klęczący tuż obok mnie, ramię w ramię.

Myślę, iż na wesele wróciliśmy oboje zupełnie inni. Nie mniej rozemocjonowani, ale spokojniejsi, bardziej, a może po prostu inaczej radośni w sercach, bardziej świadomi znaczenia tego dnia, pewniej patrzący w przyszłość, świadomi tego, że naprawdę jesteśmy małżeństwem, rodziną... Zupełnie inaczej szczęśliwi, bo ze świadomością, że jesteśmy szczęśliwi razem.

Myślę, że te chwile, gdy opuściliśmy wesele zostawiając naszych gości sprawiły, że po powrocie zupełnie inaczej potrafiliśmy cieszyć się tą wyjątkową nocą, obecnością rodziny i przyjaciół.

Trudno wyobrazić sobie, jak byliśmy wówczas szczęśliwi.... Są tacy, którzy mówią, iż dzień ślubu jest najszczęśliwszy w życiu. Cóż... Trzeba przyznać im rację. Dla nas niewątpliwie był najszczęśliwszym i najwspanialszym z tych, które do tamtej pory przeżyliśmy. Ale od tamtego dnia minęło przeszło pół roku. Przeszło dwieście tak samo szczęśliwych dni. Różniących się o tyle, że ósmego maja byliśmy małżeństwem zaledwie przez siedem godzin, teraz przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. I o tyle dziś jest lepsze.

W ostatnich zdaniach chcielibyśmy jeszcze powiedzieć dziękuję. Dziękujemy wszystkim tym, którzy byli tego dnia świadkami i uczestnikami naszego szczęścia. Księżom rodzinom, przyjaciołom, sąsiadom, znajomym, a przede wszystkim rodzicom. Bez Was wszystkich wokół nasza radość byłaby ledwie małym ułamkiem tego czego mieliśmy szansę doświadczyć.


Przeczytano 18994 razy

13, (4) 1999 - Boże Narodzenie



Copyright 2003-2024 © Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri i parafia pw. NMP Matki Kościoła w Poznaniu
stat4u
Kalendarz
Czytania
Kongregacja Oratorium Św. Filipa Neri - Poznań