Burzliwe i skomplikowane polskie dzieje w wieku XIX oglądane ze szkolnej perspektywy porządkowane są według prostego chronologicznego schematu: od upadku Napoleona i likwidacji Księstwa Warszawskiego do powstania listopadowego, od powstania listopadowego do powstania styczniowego i wreszcie od powstania styczniowego do I wojny światowej. Nie kwestionując oczywiście ważności obu powstańczych zrywów dla dziejów narodu polskiego nie sposób nie zauważyć, że ten chronologiczny podział ma zdecydowanie "warszawocentryczny" charakter. Z punktu widzenia bowiem zarówno Poznania, jak i Krakowa i Lwowa istotniejszym chyba od powstania styczniowego wydarzeniem była przecież Wiosna Ludów 1848 roku, która w ogóle nie objęła ziem zaboru rosyjskiego. By zrozumieć przełomowe znaczenie Wiosny Ludów w europejskich dziejach cofnąć się trzeba do roku 1815.
Wtedy właśnie napoleońska Europa ostatecznie legła na polach Waterloo. Na jej gruzach zwycięzcy wybudowali nowy porządek, który miał być - na tyle na ile to możliwe - powrotem do stanu sprzed podbojów Małego Kaprala i rewolucyjnej Francji. Europą mieli znów rządzić monarchowie z dawnych dynastii, to ich dynastyczni. prawa decydowały o kształcie państw, ignorując zupełnie aspiracje poddanych im narodów. Władza monarchów zachowała swój absolutystyczny charakter: wszystkie decyzje w państwie podejmował monarcha wspomagany przez szczupłe i powołane przez siebie grono zauszników. Istniały wprawdzie pewne formy lokalnego samorządu, ale ograniczone były do szlachty; poza powoływaniem niektórych urzędników mogły one jedynie zgłaszać swoje opinie władcy, nie mając jakiegokolwiek wpływu na jego decyzje. Dla skutecznej kontroli społeczeństwa rozbudowywano aparat biurokratyczny. W tak rządzonym państwie nie było mowy o opozycji. jedyną możliwą polityczną postawą było bezwzględne posłuszeństwo. Nad wypowiadaniem tylko prawomyślnych opinii czuwała cenzura, każdy zaś cień opozycyjnej działalności tropiła policja "tajna, widna i dwupłciowa", by użyć wyrażenia C. K. Norwida. Tymczasem coraz silniejszemu mieszczaństwu coraz trudniej dawało się wytłumaczyć, iż może jedynie w milczeniu płacić podarki. Mieszczaństwo bogaciło się dzięki rozwijającemu się przemysłowi: to zaś powodowało powstanie nowej grupy społecznej, robotników. których obecność zacznie wywierać coraz silniejsze piętno na obrazie zachodnioeuropejskich miast. Ich trudne położenie i doznawany wyzysk czynić z nich będzie element społeczny szczególnie podatny na opozycyjną agitację, zaś wzrastająca liczebność czynić z nich będzie coraz coraz ważniejszy czynnik polityczny. Do tego XIX-wieczne, absolutystyczne państwo potrzebowało coraz większej liczby ludzi wykształconych, mających obsłużyć potrzeby rozrastającego się aparatu biurokratycznego, systemu szkolnego etc. Rosła więc ranga uniwersytetów i wzrastała rzesza studentów. Cóż z tego, jeśli spora ich część nie widziała dla siebie szans w absolutystycznym systemie: perspektywa strawienia życia na przekładaniu papierów bez możliwości awansu nie mogła być zachęcająca. Do tego romantyzm uczył XIX wieczną młodzież wartości ich indywidualności. Nic dziwnego, że ówczesnym coraz lepiej wykształconym młodym ludziom nie mogła odpowiadać rola biernych pionków w tłumie poddanych, którzy mogą otworzyć usta jedynie wtedy, gdy im się pozwoli wiwatować na cześć władcy. Dlatego to właśnie młodzież ze studentami na czele, stanie się główną siłą opozycyjną, nie wahającą się organizowania tajnych radykalnych spisków. Na to wszystko nakładał się jeszcze jeden czynnik: problem narodowy. Niemcom i Włochom coraz bardziej przeszkadzało polityczne rozbicie, brak zjednoczonego państwa i życie w coraz mniej akceptowanej mozaice państw dynastycznych. Czesi, Słowacy, Rumuni, Chorwaci, Słoweńcy i Serbowie zaczęli odbudowywać swa narodową tożsamość. Węgrzy i Polacy pragnęli niepodległości, ci ostatni mając w dodatku za przeciwników aż trzy środkowo-europejskie mocarstwa.
W drugiej połowie lat 40-tych Europa przypominała tygiel z gotującą się i wzburzoną zawartością, którą coraz trudniej można było utrzymać pod pokrywka absolutystycznej władzy. Brakowało tylko impulsu, który spowoduje wybuch. Impuls ten nadszedł z Paryża. Gdy 22 lutego 1848 roku Paryżanie zbuntowali się przeciw rządowi, a dwa dni później obalili władzę swego króla Ludwika Filipa, w ich ślady poszła cała niemal Europa. 15 marca studenci wiedeńscy wymogli na cesarzu Austrii dymisję znienawidzonego kanclerza Klemensa Metternicha, symbolu absolutystycznego porządku w Europie. Gdy po dwóch dniach wieść o tym dotarła do Berlina, król pruski Fryderyk Wilhelm IV zdecydował się na likwidację cenzury i zwołanie sejmu. Berlińczycy chcieli wyrazić królowi podziękowanie w wielkiej, zorganizowanej 18 marca demonstracji przed zamkiem. Nienawykłe do takich form społecznej aktywności wojsko otworzyło ogień, co rozpoczęło trwające całą noc zamieszki. Fryderyk Wilhelm ugiął się przed impetem ludowego wystąpienia, wycofał wojsko z miasta i ogłosił amnestię dla więźniów politycznych. Gdy 20 marca nowa ludowa demonstracja niosąc w pochodzie tryumfalnym uwolnionych politycznych kroczyła ulicami Berlina ku zamkowi mogło się wydawać, że tym samym siły starego porządku przegrały i tak oto tworzy się nowy porządek w Prusach, w Niemczech, w Europie. W taki też sposób zinterpretowali te wydarzenia Poznaniacy.
By jednak zrozumieć to, co się stało w Poznańskiem w 1848 roku cofnąć się musimy o ponad 30 lat. Po kongresie wiedeńskim zachodnie departamenty Księstwa Warszawskiego przyłączono do Prus tworząc z nich Wielkie Księstwo Poznańskie. Jego wyodrębnienie było symbolem respektowania pewnej, dość skądinąd ograniczonej polskiej odrębności w ramach państwa Hohenzollernów. Udział Poznańczyków w powstaniu listopadowym upewnił jednak władze pruskie, iż Polacy są elementem politycznie niepewnym: odtąd stałym elementem pruskiej polityki stało się dążenie do pełnego zintegrowania Poznańskiego z resztą państwa pruskiego, czego ceną musiało być oczywiście wykorzenienie polskości, a co najmniej zmarginalizowanie jej znaczenia. Prusacy dążyli zresztą do tego w swoisty sposób. Byli mianowicie przekonani, iż Polakom, jako cywilizacyjnie niższym, wystarczy udostępnić im zdobycze kultury i cywilizacji niemieckiej, by zrezygnowali ze swych narodowych mrzonek i oddali się niemczyźnie. Wielką szansę widziano w sprusaczeniu polskiego chłopa: przez wiele lat politykom pruskim wydawać się miało, że będzie możliwe, jeśli tylko odetnie się wielkopolskie chłopstwo od wpływu szlachty i księży, tych agitatorów polskości.
Prusacy więc nie zaniedbali przeprowadzenia koniecznych cywilizacyjnych reform. Wymieńmy tu na pierwszym miejscu uwłaszczenie chłopów, które umożliwiło powstanie silnych gospodarstw rolnych, zarówno ziemiańskich, jak i chłopskich; na drugim wprowadzenie obowiązku szkolnego, wskutek czego od połowy XIX wieku analfabetyzm przestał być w Wielkopolsce problemem, co pozytywnie odróżniało ją od pozostałych ziem polskich. Cywilizacyjne przemiany jakim podlegało Poznańskie miały jednak także swoje niekorzystne dla polskości oblicze, wzmacniały bowiem żywioł niemiecki. W latach 30-tych polskie elity zaczęły się czuć coraz bardziej obco na własnej ziemi: coraz więcej majątków szlacheckich przechodziło w ręce niemieckie, w handlu dominowali Niemcy i Żydzi, w urzędach można było się porozumieć już tylko po niemiecku, w samym Poznaniu mieszkało więcej Niemców i Żydów, niż Polaków.
Radą na to miał stać się program organicznikowski, którego ramy nakreślił na przełomie lat 30-40-tych poznański lekarz Karol Marcinkowski. Był on jedną z najszlachetniejszych postaci swoich czasów, człowiekiem łączącym przenikliwy intelekt z krystaliczną moralną czystością i bezgranicznym poświęceniem. Ten syn szynkarza dzierżył rząd dusz w polskim społeczeństwie, a rękę miał twardą, nie liczącą się ani ze szlachectwem, ani z polityczną pozycją. To dzięki jego żelaznej konsekwencji społeczność polska zdobyła się na wybudowanie w centrum Poznania Hotelu Bazar, który miał być centrum polskiego życia narodowego przez następne lat kilkadziesiąt. Z drugiej strony, dla zaradzenia niedostatkowi polskiej klasy średniej powołano Towarzystwo Naukowej Pomocy, udzielające stypendiów zdolnym uczniom i studentom z biedniejszych rodzin. To w istocie dzięki Towarzystwu mogła powstać poznańska inteligencja. tak duchowna, jak świecka.
Nie wszyscy jednak patrzyli na społeczne zaangażowanie Marcinkowskiego i jego zwolenników z entuzjazmem. Jego program nastawiony był na pracę legalną, systematyczną, obliczoną na długie lata. Zawsze jednak była w Poznańskiem jakaś grupa ludzi, którzy nie chcieli czekać na realizację polskich celów narodowych i wbrew gorzkiej lekcji powstania listopadowego dążyli wywołania nowego powstania, mającego na celu wywalczenie pełnej niepodległości Polski. Takie nastroje wzmacniali dodatkowo emisariusze demokratycznych organizacji z emigracji. W początku lat 40-tych Poznań stał się wręcz centrum krajowych władz (tzw. Centralizacji) trójzaborowego spisku, inspirowanego przez Towarzystwo Demokratyczne Polskie. Do wywołania powstania dojść miało w roku 1846. Plany te jednak spełzły na niczym. W zaborze rosyjskim, pod kozacką nahajką dojść bowiem do niczego nie mogło. W Galicji zalążek akcji powstańczej utopili we krwi polscy chłopi, którym austriaccy urzędnicy skutecznie wmówili, iż celem szlacheckich powstańców jest... wymordowanie chłopstwa. W Wolnym Mieście Krakowie udało się wprawdzie utworzyć demokratyczny Rząd Narodowy, lecz wkrótce polskie władze ustąpić musiały przed austriackimi bagnetami, zaś Kraków, dotąd autonomiczny, wcielono po prostu do Galicji. W Poznańskiem zaś spisek został zadenuncjowany przez jednego z polskich ziemian, a jego członkowie z Karolem Libeltem i przybyłym z emigracji Ludwikiem Mierosławskim na czele trafili za kratki. Wytoczono im proces (zwany "wielkim"), w wyniku którego większość ze spiskowców skazano na wieloletnie więzienie.
Los jednak okazał się dla naszych spiskowców łaskawy. 20 marca 1848 roku zostali oni wypuszczeni z Moabitu pod naciskiem berlińskiego ludu: w tryumfalnym, wielotysięcznym pochodzie Niemcy przeciągnęli przez miasto powóz z Polakami - Mierosławskim i Libeltem, niczym rydwan z żywymi sztandarami wolności. Tego samego dnia wiadomość o berlińskich wydarzeniach dotarła do Poznania. Reakcja była natychmiastowa, utworzono Komitet Narodowy, który skupił przedstawicieli wszystkich politycznych opcji stając na czele polskiego społeczeństwa. Korzystając ze zniesienia cenzury tego samego dnia założono "Gazetę Polską", której kierownictwo objął Marceli Motty z Hipolitem Cegielskim. Zarazem wysłano do Berlina deputację z arcybiskupem poznańskim i gnieźnieńskim Leonem Przyłuskim na czele, która na audiencji u króla Fryderyka Wilhelma IV przedstawiła mu postulat narodowej "reorganizacji" Wielkiego Księstwa Poznańskiego, a więc nadania Księstwu szerokiej autonomii. Polacy jednak liczyli na coś więcej. Całe bowiem liberalne Niemcy, po marcowym tryumfie, żyły obawą rosyjskiej interwencji. Interwencji wojsk Mikołaja I, strażnika absolutystycznego ładu w Europie, który miałby wkroczyć do zrewoltowanych Prus, by zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się wolnościowej zarazy. Wojnę więc z Rosją uważano za nieuniknioną. Polacy więc mieli nadzieję, iż wspólna niemiecko - polska wojna przeciw Rosji doprowadzi do wyzwolenia całej Polski: zarówno Prusacy, jak i Austriacy mieli się wyrzec pozostających pod swoim panowaniem ziem polskich w obliczu spodziewanego zjednoczenia całych Niemiec, które miało w pełni zaspokoić niemieckie aspiracje narodowe. Prusacy, zarówno liberałowie, jak konserwatyści niekoniecznie podzielając polski punkt widzenia dobrze rozumieli, że w spodziewanej wojnie pomoc Polaków, pragnących walki z największym swoim wrogiem mogła być nieoceniona. Groźba wojny sprawiła, iż władze pruskie, poza ogólnym przyrzeczeniem narodowej reorganizacji Księstwa, przystały na organizowanie przez Komitet Narodowy w Poznaniu polskich oddziałów wojskowych.
Było to raczej usankcjonowaniem istniejącego stanu rzeczy. Już bowiem 20 marca po południu ruszyli z Poznania zwiastuni dobrej polskiej nowiny, pędząc co koń wyskoczy ku Kościanowi, Obornikom czy Wrześni. Zatrzymując się na wiejskich placykach i rynkach wielkopolskich miasteczek ogłaszali "Bracia Polacy, wybiła godzina i dla nas!" i rozrzucali biało czerwone kokardy. Wszędzie było to hasłem do natychmiastowego wystąpienia: najpierw zrzucano pruskie orły, następnie powoływano lokalne komitety polskie i zaczynano organizować polskie oddziały zbrojne. 22 marca Komitet Narodowy zarządził wprost uzbrojenie całej ludności od 17 do 50 roku życia. Mimo tego antypruskiego ostrza lokalnych wystąpień początkowo ruch polski rozwijał się przy nominalnej przynajmniej akceptacji władz pruskich: ta rewolucja była w tej fazie legalna, bo teoretycznie zwrócona przeciw spodziewanemu wystąpieniu rosyjskiemu. Na czele owych polskich oddziałów stanąć miał przybyły z Berlina Ludwik Mierosławski, który objął kierownictwo Wydziału Wojennego przy Komitecie Narodowym.
Położenie Komitetu stawało się z czasem coraz trudniejsze. Wobec władz pruskich występował on z pozycji legalistycznych; większość jego członków rozumiała dobrze beznadziejność ewentualnego wystąpienia zbrojnego przeciw Prusom, a zarazem obawiała się rozbuchania nastrojów ludu, co mogło się skończyć krwawą jatką na wzór galicyjski. Spontaniczne więc polskie zbrojenia uzasadniali owym rosyjskim niebezpieczeństwem. Natomiast zarówno co bardziej radykalni działacze, jak i zgłaszający się do polskich oddziałów lud nie myślał o wojnie z Rosją, lecz chciał walki z najbliższym wrogiem, z Prusakami, przeciwstawiając postawione na sztorc kosy karabinom pruskiego wojska. W tej sytuacji wiele zależało od rozwoju sytuacji w samych Prusach, od tego, czy kierunek rewolucyjnych zamian zostanie utrzymany, czy też zwycięży polityka powrotu do przedrewolucyjnego status quo. Powołany pod naciskiem ulicy liberalny rząd pruski byłby może skłonny do ustępstw na rzecz Polaków. Natomiast król pruski i większa część biurokratów i wojskowych traktowała ustępstwa udzielane Polakom za coś wymuszonego wymogami chwili, czekając tylko na dogodny moment dla stłumienia ruchu polskiego. Istotne było to, iż w Berlinie z każdym dniem słabła pozycja liberałów i umacniała się monarchistyczna reakcja. Coraz bardziej oddalało się też widmo wojny z Rosją, przez co Polacy tracili zasadniczy argument na rzecz swoich działań.
W początkach kwietnia zdecydowany ruch wykonał głównodowodzący stacjonujących w Poznaniu wojsk, gen. Fryderyk August Colomb. Otrzymawszy wcześniej od Fryderyka Wilhelma IV rozkaz przywrócenia porządku ogłosił on 3 kwietnia w Poznaniu stan oblężenia. Groziło to wybuchem otwartego konfliktu zbrojnego. Tego jednak rząd pruski chciał uniknąć, dlatego też dla zażegnania niebezpieczeństwa przysłał do Poznania z misją rozjemczą przyjaźnie dla Polaków nastawionego gen. Wilhelma Willisena, któremu zlecono przede wszystkim doprowadzenie do likwidacji polskich oddziałów zbrojnych. Misja Willisena odbywała się w warunkach szczególnie trudnych. Początkowo bowiem mogło się zdawać, że linia konfliktu przebiega między polskim społeczeństwem, a pruską władzą. Dwa tygodnie po zwycięstwie marcowej rewolucji w Berlinie i Poznaniu okazało się jednak, iż jej sztandarowe hasło braterstwa ludów było tylko pustym dźwiękiem. Przeciw Polakom wystąpili bowiem z całą mocą poznańscy Niemcy i Żydzi.
Polskie elity polityczne, szczególnie te demokratyczne, opierały swą argumentację na demokratycznym haśle samostanowienia ludów. Wolne ludy, z natury dobre, miały naprawić wszelkie krzywdy wyrządzone w przeszłości przez cynicznych monarchów. Jeśli wychodziło się z tego założenia jasnym jest, że traktowało się Poznańskie jako terytorium polskie w nawiązaniu do granic przedrozbiorowej Rzeczpospolitej. Tymczasem jednak przez kilkadziesiąt lat pruskiej obecności coś się przecież zmieniło. Na ponad milion mieszkańców Księstwa mniej więcej 70% stanowili Polacy, ok. 24 % Niemcy, zaś 6 % Żydzi; ci ostatni wskutek zręcznej pruskiej polityki asymilacyjnej coraz bardziej zintegrowani z ludnością niemiecką. Szczególnie silny był żywioł niemiecki w północnej i zachodniej Wielkopolsce, a także w większych miastach z Poznaniem na czele. Warto też dodać, że Niemcy i Żydzi stanowili zamożniejszą część ludności miejskiej. Dla nich perspektywa stania się grupą mniejszościową w autonomicznej i polskiej Wielkopolsce nie mogła być zachęcającą. Do tego jeśli poważnie się brało zasadę woli ludu, to trzeba było też uwzględnić wolę ludu niemieckiego i żydowskiego. A tego wola była jednoznacznie przeciwna jakimkolwiek zmianom statusu politycznego Wielkiego Księstwa.
W tej sytuacji twarde poczynania gen. Colomba nie były zawieszone w społecznej próżni. Powoływana przez niego pod broń landwera (rezerwa) z Pomorza i Śląska przyjeżdżała do Poznania żywiąc jawnie antypolskie uczucia, podzielane zresztą przez większość poznańskiego garnizonu. To samo dotyczyło też poznańskich Niemców i Żydów, przestraszonych rozwojem polskich oddziałów wojskowych. W pełni poparli oni działania ruchomych kolumn wojskowych, które od ogłoszenia przez Colomba stanu oblężenia zaczęły przemierzać kraj pacyfikując ruch polski: zrywały polskie symbole narodowe, rozbrajały kosynierów nie stroniąc od przemocy wobec stawiających opór, rozpędzały lokalne polskie komitety, a co aktywniejszych polskich działaczy wtrącały do więzienia. Wbrew stereotypowi morale oddziałów pruskich było bardzo niskie, nic więc dziwnego, że dopuszczały się one rabunków i przemocy, w czym sekundował im co bardziej żądny przemocy lokalny element niemiecki i żydowski. Rokowania więc z polskim Komitetem Narodowym, jakie prowadził gen. Wilhelm Willisen przebiegały w gorącej atmosferze, wśród narastającego nacisku pruskiego wojska, starć i potyczek z Polakami. Wreszcie 11 kwietnia, w karczmie pod folwarkiem w Jarosławcu, zawarto konwencję mającą w zamierzeniu jej twórców uregulować kwestie sporne i ustalić podstawy pokojowego rozwiązania konfliktu. Willisen obiecał Polakom autonomię Księstwa, a więc obsadzenie Polakami wyższych urzędów, niższych - proporcjonalnie do liczby ludności polskiej, oraz stworzenie polskiego korpusu wojskowego. Komitet Narodowy miał natomiast zredukować liczebność polskich oddziałów do 3 tysięcy skupionych w czterech obozach.
Porozumienie to nie zadowoliło nikogo. Za zdradę uznali je zarówno chłopi z rozwiązywanych polskich oddziałów, jak i podkomendni gen. Colomba. Gdy Willisen wrócił do Poznania tutejsi Niemcy urządzili mu pod domem kocią muzykę. Dla sporej części polskich elit porozumienie to było ostatnią szansą uratowania czegoś dla sprawy polskiej wobec widocznej przewagi pruskiej. Skądinąd Willisen rzeczywiście zaczął urzeczywistniać zawarte porozumienie mianując na prowincji niektórych polskich komisarzy powiatowych. Zarazem jednak gen. Colomb jawnie torpedował zawarte porozumienie, pacyfikując ruch polski swymi ruchomymi kolumnami wojska. Pretekstem było oczywiście rozbrajanie Polaków i utrzymywanie porządku. Z tego też powodu 25 kwietnia Komitet Narodowy wydał rozporządzenie nakazujące rozwiązanie oddziałów zbrojnych w nadziei uratowania sprawy narodowej reorganizacji Księstwa przy pomocy środków czysto politycznych. Zaufanie, jakie pokładano w umowie z Willisenem okazało się jednak naiwnością, z tego to powodu, iż w Berlinie zwyciężyła idea konfrontacji z Polakami, Dlatego też, gdy Willisen wyjechał do Berlina dla przeciwdziałania polityce przemocy prowadzonej przez Colomba, nic tam nie wskórał. Do tego władze pruskie nie wycofując się na razie z obietnicy nadania Poznańskiemu autonomii, postanowiły wyłączyć zeń tereny zamieszkane przez Niemców. Tego samego dnia, 25 kwietnia, gdy Komitet Narodowy rozwiązywał polskie odziały w nadziei pokojowego porozumienia wydany został w Berlinie rozkaz gabinetowy, który na 26 powiatów Księstwa zostawiał w rękach polskich 9 całych powiatów i skrawki 6 innych i to bez Poznania, który miano pozostawić w części niemieckiej. To w istocie podważało samą istotę konwencji jarosławieckiej i polityki porozumienia z pruska władzą. W tej sytuacji sens działalności Komitetu Narodowego stawał się coraz bardziej iluzoryczny.
Tymczasem jednak polskie obozy wojskowe nie poddały się zarządzeniu Komitetu z 25 kwietnia, co doprowadzić musiało do otwartego konfliktu z wojskiem Colomba. 29 kwietnia wojsko pruskie zaatakowało obóz w Książu: tysiąc polskich obrońców pod płk. Florianem Dąbrowskim stawiło tu czoła czterem i pół tysiąca pruskiego wojska, wspomaganego przez siedem dział. Po czterogodzinnych walkach Prusacy wdarli się do miasta; gdy dotarli do rynku Polacy zdecydowali się poddać. Wtedy nastąpiła jatka: rannych dobijano bez pardonu, grabiono domy bez wyjątku polskie, niemieckie czy żydowskie. Zginął płk. Dąbrowski i ok. 600 Polaków, kilkuset dostało się do niewoli.
Na wieść o tym, co się stało 30 kwietnia rozwiązał się Komitet Narodowy, oświadczając w ostatnim swym manifeście: "Gdy ostatnia nadzieja zgasła, aby siła prawdy i sprawiedliwości zdołała coś przeciw potwarzom, gwałtom i przemocy. Komitet Narodowy przekonał się, że jeżeli zdrady w obliczu współrodaków i historii popełnić nie chce, dłużej w układy z rządem wchodzić nie może, bo nic od tego rządu dla Polski uzyskać nie zdoła. (...) Przemoc skruszyła pełnomocnictwa nasze". Wobec tego naprzeciw pruskiej przemocy zostało tylko kilka tysięcy desperatów, których czyn miał być jedynie aktem protestu wobec dziejącego się gwałtu, protestu bez cienia szansy na wygraną. Tragiczne wydarzenia w Książu dotarły także do pozostałych oddziałów polskich w Nowym Mieście i Pleszewie, które ruszyły ze swoich miejsc stacjonowania by połączyć się z głównodowodzącym L. Mierosławskim pod Miłosławiem. O nocnym przemarszu 1040 ludzi płk. Feliksa Białoskórskiego z obozu w Pleszewie tak pisał Jędrzej Moraczewski: "Na czele kosynierów w zwykłych ubiorach wieśniaczych jechał bernardyn sędziwy wzrostu dobrego, silnej postawy, z krzyżem w ręku, a pałaszem przy boku. Wśród szeregów w polskich czamarkach z wypustkami odbijali to piękni oficerowie, to zieleni strażnicy, to szarzy klerycy zakonni z Królestwa zbiegli, którzy swe habity poprzerzynali pod kolana, kaptury na głowę pozaciągali. We wszystkim zaś panował taki porządek, (...) że w nocy i po ujściu kilku mil nie tylko nie łamały się i nie rozprzęgały sekcje, ale nawet nie mylono kroku. Pochód rozpoczęto pieśnią nabożną: "Kto się w opiekę", a o godzinie 9 głośno za jednym przewodniczącym odmówiono pacierze i inne modlitwy. Później przyszedł rozkaz milczenia i cichości".
Marsz wojska Białoskórskiego miał mieć istotne znaczenie dla dalszych wypadków: gdy bowiem nad ranem dotarł on pod Miłosław trwała tam już bitwa oddziału Mierosławskiego z wojskiem pruskim. Mierosławski wiedząc o nadciągających posiłkach zręcznie zagrał na zwłokę pertraktacjami. Krótko po ich zakończeniu Miłosław zaatakowała kolumna pruskiej piechoty. Polacy, po krótkim oporze opuścili miasteczko i wycofali się do pobliskiego folwarku. Tylko grupa strzelców okrążona w miłosławskim pałacu, broniła się zaciekle. Prusacy musieli zdobyć nieledwie o każdy pokój dopóki ostatni z Polaków nie poległ. Jakiś czas trwała dość bezładna strzelanina. Nagle szwadron pruskich kirasjerów wysypał się z miasteczka, by uderzyć na ukrytych w folwarku i lesie Polaków. Kirasjerów powitał grad kuł: to nadeszli ludzie Białoskórskiego z Pleszewa wzmacniając tym samym mierosławczyków. Za uchodzącymi kirasjerami rzucili się nasi ułani: uciekająca konnica wzbudziła popłoch w miasteczku, co przyczyniło się do ostatecznego polskiego zwycięstwa. Lecz przecież zwycięstwo to pozostało niewykorzystane. Pozostało niewykorzystane nie tylko dlatego, że niedoświadczone polskie wojsko zaraz po bitwie uległo rozprzężeniu, zaś część wielkopolskich dowódców opuściła Mierosławskiego rezygnując z dalszej walki. Miłosław pozostał jedynie efektownym, honorowym zwycięstwem nie mogącym zmienić przecież układu sił. Sam Mierosławski pozbierawszy swoich żołnierzy ruszył do Wrześni. Choć dwa dni później pod Sokołowem odparł pruskie natarcie, ale po kilku dniach w sytuacji beznadziejnej jego wojsko rozproszyło się, a on sam został wzięty do niewoli przez pruskich landwerzystów. Jeszcze gdzieniegdzie przez kilka dni trwały dość chaotyczne próby powstańcze. Najbardziej spektakularne poczynania były udziałem poznańskiego adwokata, Jakuba Krotowskiego (który zmienił sobie nazwisko z niemieckiego Krauthofer). Stanąwszy na czele dość licznej grupy powstańczego wojska ogłosił on w Mosinie 3 maja Rzeczpospolitą Polską, a do władz pruskich w Poznaniu wysłał buńczuczne listy z wezwaniem do posłuszeństwa. Jednak po niecałym tygodniu, wobec nadciągnięcia wojsk pruskich i ta siła uległa rozproszeniu. Prusacy pacyfikowali Poznańskie z całą brutalnością, w odwecie na Polakach często wspomagali zdemoralizowane wojsko miejscowi Niemcy i Żydzi. Szczególnie mocno ucierpiało z jednej strony duchowieństwo, ta główna ostoja polskiej agitacji na prowincji, z drugiej - chłopi, którzy zasilili polskie oddziały. Setki uczestników ruchu polskiego trafiło do więzień. Bicie, rabunek, upokorzenie były na porządku dziennym, dotknęły tysiące Polaków, także i tych, którzy stali z daleka od ruchu niepodległościowego. To starczyło za najlepszą polską agitację. Jak pisał po latach Adolf Malczewski: "Od powstania 1848 r. datuje się duch polski w ludzie, którego uczucia Niemcy zbałamucić chcieli". Długo pamiętany będzie w Poznańskiem smak upokorzenia. Odtąd nie będzie już mowy o przyjaznej koegzystencji Polaków z Niemcami i Żydami, między tymi narodami wzniesiony został bowiem mur wzajemnego uprzedzenia, który z latami będzie wzrastał.
Zarazem jednak przyznać trzeba, iż pruskie represje nie trwały nazbyt długo i nie były zbyt dotkliwe. Emigrantom pozwolono wyjechać, uwięzionych uwolniono, wszelkie drażliwe sprawy załatwiła jesienna amnestia. Tylko nazbyt w ruchu polskim zaangażowani nauczyciele stracili pracę. Tak więc represje nie sparaliżowały ruchu polskiego, lecz swą dotkliwością wpłynęły na jego konsolidację. Odtąd dogmatem rządzącym polityką polską w Poznańskiem będzie dogmat narodowej solidarności w obliczu pruskiego wroga: to łagodzić będzie społeczne sprzeczności, warunkując współpracę ziemiaństwa, duchowieństwa, inteligencji, mieszczaństwa i chłopstwa. Bo chociaż rząd pruski ostatecznie zrezygnował z nadania Księstwu autonomii, to przecież warunki do rozwijania polskiej narodowej aktywności stwarzał nowy kształt ustrojowy państwa pruskiego. Wiosna Ludów wprawdzie nie obaliła rządów europejskich monarchii, ale spowodowała, że padły w gruzy absolutystyczne instytucje: wszędzie ogłaszano konstytucje wprowadzające wolność słowa, druku i zgromadzeń, wszędzie powstawały instytucje parlamentarne. Choć ich prerogatywy początkowo były w różny sposób ograniczane, choć nadal większość obywateli miała stosunkowo mały wpływ na sprawy publiczne to przecież w ten sposób tworzone były ramy rozwijania obywatelskiej aktywności, to w ten sposób tworzono możliwości działania legalnej opozycji. Z państw zaborczych przemiany te dotyczyły Austrii i Prus: Rosja, nietknięta wydarzeniami Wiosny Ludów pozostała - obok Turcji - jedynym w Europie absolutystycznym reliktem aż do 1905 roku.
W państwie Hohenzollernów nowe porządki ustanowiła pierwsza w dziejach Prus konstytucja z 1848 r., ograniczona nieco w r. 1850. Z tego wszystkiego skorzystali natychmiast Polacy. Odtąd polska działalność narodowa rozwijać się będzie w ramach legalnych robót organicznych, krocząc szlakiem wytyczonym przez Marcinkowskiego i koncentrując się na obronie polskiej własności ziemskiej, wzmacnianiu polskiego rzemiosła i handlu, kształceniu inteligencji, upowszechnianiu kultury narodowej. Na płaszczyźnie politycznej aktywność polska skupi się na możliwościach stwarzanych przez pruski system parlamentarny: w sejmie pruskim Koło Polskie przez całe dziesięciolecia dawać będzie wyraz naszym aspiracjom i bronić naszych praw. Będzie to miało oczywiście tylko symboliczne znaczenie, ale znaczenie tej działalności w życiu społeczności polskiej będzie ogromne. Kolejne wybory będą aktywizować politycznie i narodowo wszystkich Foznańczyków, a nasi posłowie uznawani będą za niekwestionowanych przywódców polskiej społeczności. To będzie też szkołą obywatelskiej aktywności, której - w odróżnieniu od Wielkopolan i Galicjan, pozostających w analogicznej - mimo wszelkich różnic -sytuacji - tak brakować będzie mieszkańcom zaboru rosyjskiego. I jeśli Poznaniacy walczyć będą o swoje w ramach europejskich standardów politycznych, w ramach systemu gospodarczego państwa pruskiego wpływającego na podnoszenie się cywilizacyjne Poznańskiego, o tyle aktywność Polaków pod władzą carów hamowana będzie przez coraz bardziej archaiczne standardy polityczne i cywilizacyjne Rosji. Tu tkwić będą korzenie naszej odrębności. Tak więc klęska poznańskiej Wiosny Ludów kończąc najbardziej heroiczny etap "najdłuższej wojny nowoczesnej Europy", inicjowała zarazem etap walki mało efektownej, nie zapładniającej poetyckiej wyobraźni, ale za to skutecznej, zwieńczonej ostatecznie polskim zwycięstwem w 1918 roku.